Zanim poprosisz mnie o pomoc

Dzisiejszy tekst piszę z takim delikatnym przekąsem. Głównie dlatego, że jego tematyka jest dosyć specyficzna i domyślam się, że może być przez wielu źle odebrana. Także, jeśli masz zamiar to przeczytać, to weź kilka głębokich oddechów i pozwól mi przedstawić moje stanowisko w tej sprawie.



O tym, że chcę mieszkać za granicą wiedziałam od zawsze. Jestem osobą ciekawą świata, wszędzie mnie pełno i nie lubię siedzieć zbyt długo w jednym miejscu. Tuż po ukończeniu studiów (dosłownie, bo po w kilka dni po obronie siedziałam już w autokarze) zdecydowałam się wyjechać do Holandii. I choć na mojej drodze pojawiło się multum przeciwności, piszę ten tekst będąc tutaj nieprzerwanie od prawie dwóch lat.

Wyjeżdżając za granicę nastawiałam się na nadejście tzw. weryfikacji rzeczywistości. To znaczy momentu, w którym zdam sobie sprawę z tego, kto z tych wszystkich osób, które napotkałam w swoim dwudziestotrzyletnim życiu w Polsce, postanowi częścią tego życia pozostać. Mimo dzielących nas kilometrów. Nie spodziewałam się jednak tego, jak szybko ten moment nadejdzie.

W czerwcu stukną mi dwa lata od wyprowadzki, a prawdziwych znajomych, którzy odezwą się do mnie i zapytają jak mi się wiedzie w życiu zliczę na palcach jednej ręki. Tych, którzy szczerze ucieszą się z moich sukcesów jest o połowę mniej. Jakim cudem zatem, gdy przyjeżdżam na urlop do Polski, nagle tyle osób chciałoby porozmawiać o życiu w tej słynnej Holandii?

Jedną z cech, których szczerze nie znoszę w ludziach jest interesowność. Nie zrozumcie mnie źle, dbanie o swoje dobro jest jak najbardziej w cenie, ale dążenie do niego czyimś kosztem już niekoniecznie. Niejednokrotnie słyszałam od kogoś „no ale Asia, jakbym chciał przyjechać, to przecież pomożesz?". I w takim momencie zastanawiałam się: „no ale człowiek, czemu?". Czemu miałabym poświęcać swój czas (a niektórym chyba wydaje się, że organizowanie przeprowadzki do obcego kraju zajmuje dzień, góra dwa), wysiłek (znowu, niektórzy zapominają, że oprócz „pomocy” mam jeszcze swoje życie i pracę do wykonania) i przede wszystkim twarz (chcąc nie chcąc, pomagając komuś muszę wykorzystać wyprowacowany przeze mnie wizerunek, który pozwoliłby mi na znalezienie odpowiedniej dla tej osoby pracy). Czemu?

Niektórym wizja wyjazdu „na Zachód” kojarzy się z wygraniem losu na loterii. Od momentu przekroczenia granicy świat stoi przed nami otworem, oferty pracy same spływają, a miliony euro odkładają się na koncie. Potem przychodzi moment zderzenia z rzeczywistością i zrozumienia, że na swoją pozycję w tym miejscu trzeba sporo popracować, nie zawsze robiąc to, czego by się od życia oczekiwało. Przez ponad rok swojego pobytu w Holandii pracowałam w gastronomii. Bywały momenty, w których czułam się „za dobra” na tę robotę. Z czasem jednak zaczęłam dostrzegać, że praca z ludźmi jest dokładnie czymś, co chciałabym w swoim życiu robić i jeśli miałabym do tego dojść, sprzątając stoliki w chińskiej restauracji — czemu nie. Wielokrotnie na początku swojej przygody w Holandii słyszałam, że mam oderwaną od rzeczywistości wizję świata. Że chyba śnię, jeśli myślę, że po nawet roku uda mi się dostać dobrze płatną pracę. Cieszę się niezmiernie, że nigdy nie wzięłam sobie tych „mądrości” do serca. Po przepracowanych dziewięciu miesiącach zdążyłam dostać trzy podwyżki i objąć stanowisko asystenta menadżera. W kolejnej pracy zarabiałam prawie tyle, co ludzie na tych „poważnych, biurowych stanowiskach". Dzięki temu doświadczeniu, przelanym łzom, setce wymytych stołów, nieznośnym klientom zniżającym mnie do poziomu podłogi, tysiącach godzin spędzonych na usługiwaniu innym osobom udało mi się osiągnąć coś, co było poza moim zasięgiem, gdy przyjechałam tutaj dwa lata temu. Dostałam pracę w miejscu, w którym mogę się nieustannie rozwijać i ulepszać swój ciężko wypracowany wizerunek.

Także, zanim poprosisz mnie o pomoc, zastanów się głęboko, czy jesteś gotowy na zaczynanie od samiusieńkiego zera i masz odwagę być za tę przygodę później wdzięcznym.

Amsterdam w weekend



Dobra. Nie oszukujmy się. Zwiedzenie tego miasta w weekend graniczy z cudem. W sumie zwiedzanie jakiegokolwiek dużego miasta w dwa dni to nie lada wyzwanie. Zostańmy zatem przy tym, że kiedyś tu wrócisz (na pewno wrócisz;)) i poznasz więcej miejsc bez turystycznej presji. A tymczasem, jeśli wybierasz się do holenderskiego miasta grzechu, zanotuj sobie kilka istotnych punktów na mapie.


O tym jak się poruszać po mieście pisałam tutaj i właściwie tutaj. Zatem tę kwestię mamy za sobą. Przejdźmy do konkretów. Przyjeżdżasz do Amsterdamu i lądujesz na przepięknej drugiej co do wielkości w Holandii stacji kolejowej (po Utrechcie).

photo credit: http://www.vvv.nl/

Co dalej? Wszystko zależy od tego, jakiego typu turystą jesteś. Czy interesują Cię ciekawe miejsca w tym mieście, coś gdzie możesz poczuć klimat amsterdamskiego życia. Czy jesteś typowym turystą lubującym się w zabytkach i muzeach. Jeśli jesteś tym drugim typem, to trafiłeś do całkiem adekwatnego do Twoich upodobań miasta. Trzy najważniejsze muzea to: Rijksmuseum (Muzeum Państwowe), Muzeum Van GoghaStedelijk Museum (Muzeum Miejskie). W pierwszym są klasyki sztuki, takie jak "Straż Nocna", w drugim wiadomo, a trzeci to sztuka współczesna. Naturalnie w grę wchodzi jeszcze Dom Anny Frank. Poza tym na terenie Amsterdamu znajduje się jeszcze co najmniej kilkadziesiąt innych muzeów, do których najlepszą opcją wstępu jest Karta Muzealna.

Musemkaart – Karta Muzealna, daje Ci możliwość wstępu do 400 muzeów na terenie całej Holandii. Dzięki niej wejdziesz za darmo lub ze zniżką. Karta ta kosztuje € 59.90 dla dorosłych (19 lat i starsi) i € 32,45 dla młodzieży od 13-18 lat. Według nowych zasad tylko rezydenci Holandii mogą wykupić taką kartę na okres 1 roku. Pozostałe mają datę ważności na 31 dni, więc są prawdopodobnie tańsze. Ceny, które wyżej podałam to oficjalne ceny ze strony internetowej.


Ale, ale! Uważaj na pułapki turystyczne! Niekażde miejsce, które ma w nazwie "muzeum" jest nim w rzeczywistości. Przedsiębiorcy doskonale zdają sobie sprawę z tego, że turyści chętnie odwiedzają muzea, dlatego też postanawiają do nazwy swojego biznesu dorzucić to niby niewinne "museum", które w realu jest niczym innym jak typowo turystycznym sklepikiem z toną "pamiątek" po zawyżonych cenach. 


Red Light District (De Wallen) 


photo credit: http://www.iamsterdam.com

Miejsce z pewnością atrakcyjne turystycznie, ciekawe i lekko szokujące. Ulice wypełnione witrynami, w których stoją młode, roznegliżowane kobiety oferujące usługi najstarszego zawodu świata. Uważajcie tutaj na torebki, aparaty i inne cenne rzeczy, ponieważ ze względu na tłumy te ulice to raj dla kieszonkowców. I najważniejsze, nie wolno tu robić zdjęć. Jest to bardzo przestrzegane ze względów bezpieczeństwa dla kobiet tu pracujących (czyt. nagle może pojawić się ktoś, kto zarekwiruje Twój aparat albo zniszczy kartę pamięci). Co ciekawe, w samym środku tej dzielnicy znajduje się najstarszy amsterdamski kościół Oude Kerk. Wyobrażacie sobie taką "profanację"? ;) 

Plac Dam


photo credit: Urban Capture

Serce Amsterdamu. Niezwykle blegany turystycznie plac przed Koninklijk Paleis, czyli Pałacem Królewskim (ale bez króla, Willem-Alexander urzęduje w Hadze). W okolicy znajduje się m.in. Muzeum Figur Woskowych Madame Tussaud, Hotel Krasnopolski, Nieuwe Kerk (kościół w którym odbywają się zaprzysiężenia władców Holandii oraz śluby królewskie) oraz przeróżne sklepy. A przechodząc do sklepów, po drugiej stronie ulicy znajduje się...

De Bijenkorf


Czyli centrum handlowe pełne luksusowych marek takich jak: Armani, Balmain, Dior, Estée Lauder, TOM FORD, Jimmy Choo... Jeśli nie posiadasz środków na zakupy w tym miejscu, możesz do niego wstąpić chociażby, żeby zobaczyć jak wygląda w środku (bo wygląda całkiem imponująco). 





Rembrandtplein



Restauracje, bary, coffeshopy, sklepy, a nawet kluby. Wszystko na jednym placu. Najlepiej dostać się tu tramwajem, który zatrzymuje się w samym sercu Rembrandtplein. 

Leidseplein


photo credit: http://www.holland.com

Czyli kolejne miejsce pełne barów, restauracji i innych atrakcji. Znów, najlepiej dostać się tu tramwajem. W pobliżu znajduje się Heineken Expierience, zabytkowy browar (obecnie muzeum piwa Heineken).

I amsterdam (edit: rok 2019 - napis stąd permamentnie usunięty)


photo credit: hotelben.

Czyli raj dla instagramerów. Słynny napis, na którym zawsze wisi tona ludzi robiących sobie zdjęcia. Zazwyczaj można go spotkać na Museumplein, czyli placu na którym znajdują się 3 najważniejsze muzea wymienione wyżej, ale czasami okazjonalnie zmienia swoje położenie. W zeszłym roku, z okazji goszczenia Euro Pride w Amsterdamie, tęczowy napis znajdował się w centrum, w pobliżu Stadhuis, czyli ratusza. 

Kanały



O Amsterdamie mówi się "Wenecja Północy" i dzieje się tak za sprawą 160 obecnych w mieście kanałów. Trzy najważniejsze powstały jeszcze w XVII wieku i razem noszą wdzięczną nazwę: Grachtengordel (pas kanałów). Kanały, o których mowa to Herengracht (kanał panów), Keizersgracht (kanał cesarza) i Prinsengracht (kanał książęcy). Posiadanie lokali (zarówno mieszkalnych, jak i użytkowych) w tej okolicy świadczy o prestiżu. Dla ciekawostki powiem, że ostatnimi czasy natrafiłam na wynajem mieszkania przy Prinsengracht. Zgadnijcie, jaki był miesięczny koszt? 15 tysięcy euro! Jeśli chodzi o kupno, to ceny mieszkań zaczynają się tutaj od miliona.

Vondelpark




Czyli idealna miejscówka na relaks i odpoczynek od wielkomiejskiej turystyki. Spacer, piknik, przejażdżka rowerem — wszystkie chwyty dozwolone. Chociaż w Amsterdamie jest wiele parków i każdy zachwyca czym innym, na dobry początek (bo liczę, że tu wrócisz;)) Vondelpark jest świetną opcją.

I to by było na tyle. Choć o ciekawych miejscach do sprawdzenia w tym mieście wspomnę jeszcze niejeden raz! Wierzę w to, że poruszając się z punktu do punktu, odkryjesz wiele innych miejsc, które przykują Twoją uwagę. Gdy lądujesz w Amsterdamie któryś raz z rzędu i nie czujesz turystycznej presji zobaczenia wszystkiego, co ciekawe, czasami fajnie jest po prostu usiąść nad kanałem i poczuć klimat tego miejsca. Bez pośpiechu, bez nerwów, że coś nam umyka. ;)

Komunikacja miejska w Amsterdamie

Komunikacja miejska w Amsterdamie

Poruszanie się transportem publicznym po Amsterdamie jest sprawne, szybkie i wygodne. Wiadomo, że najtańszą i najbardziej praktyczną opcją jest zwiedzanie Amsterdamu rowerem. Nie znaczy to jednak, że z komunikacją miejską jest coś nie tak. Wystarczy tylko poznać kilka bardzo przydatnych informacji.

Po Amsterdamie możemy się poruszać za pomocą:


-tramwajów - najlepsze do poruszania się po centrum, jeżdżą głównymi ulicami w otoczeniu największych atrakcji turystycznych,
-autobusów (zwykłych i nocnych) - najlepszy dojazd do dalszych dzielnic miasta lub miejscowości ościennych,
-metra (głównie naziemne) - również świetna opcja dojazdu do dalszych dzielnic miasta,
-promów - darmowy transport, dzięki niemu możemy w kilka minut dostać się z Centraal Station na drugą stronę rzeki, gdzie znajdują się takie atrakcje jak A'dam Lookout,

3 pierwsze funkcjonują na co dzień w przedziale godzinowym od 6:00 rano do 00:30 w nocy. Autobusy nocne kursują od wymienionej wyżej 00:30 do 7:00 rano. 

Bilety


Komunikacja miejska w Amsterdamie

Podróż każdą z wyżej wymienionych opcji transportu publicznego (oprócz promów, które są darmowe) wymaga posiadania biletu. Jazda na gapę jest możliwa, ale nie należy do najłatwiejszych (i na pewno nie do opłacalnych, biorąc pod uwagę koszty mandatów) opcji. Do autobusów i tramwajów wsiada się zazwyczaj wejściem obok kierowcy i tam też znajduje się czytnik biletów (wysiadamy zazwyczaj podwójnymi drzwiami środkowymi/końcowymi). Wejście i wyjście z metra to bramki, które otwiera się za pomocą biletu. Na większości stacji w pobliżu ów bramek znajdują się pracownicy kontrolujący pasażerów. 


Bilety czasowe

Gdzie kupić: automaty GVB lub miejsca oznaczone jako GVB Tickets & Info.
Cena: 24 godziny -> 7.50, 48 godzin -> 12,50, 72 godziny -> 17.00...
Jak to działa: papierowy bilet wydrukowany z automatu GVB aktywujemy przykładając do czytnika zaraz po wejściu do wybranego przez nas środka transportu i od tego momentu zaczyna się jego ważność.
WAŻNE: Zawsze pamiętaj o zalogowaniu i wylogowaniu biletu przy wejściu i wyjściu. Jeśli tego nie zrobisz, straci on swoją ważność.

OV-chipkaart (anonimowa)


Komunikacja miejska w Amsterdamie
photo credit:http://ov-chipkaart-kopen.nl

Co to jest: elektroniczna karta na którą wpłacamy (za pomocą automatu) środki, które wykorzystujemy na przejazd.
Gdzie kupić: automaty GVB (z napisem OV) lub punkty Info
Cena: 7.50 
Jak to działa: cena za przejazd naliczana jest za kilometr podróży (niestety nie ma uniwersalnej stawki). Przykładowo podróż metrem z Amsterdam Centraal Station na Amsterdam Zuidoost (odległość ok. 10 kilometrów) to koszt ok. 2-3 euro. Posiadając tę kartę, możemy za pośrednictwem automatów aktywować na niej także wyżej wymienione bilety czasowe. Jest to bardzo opłacalna forma podróży dla osób, które zostają na trochę dłużej lub nie zamierzają podróżować transportem publicznym aż tyle, by wyposażać się w bilet okresowy. Z tej karty mogą korzystać różne osoby (ale nie jednocześnie!). 
Ważność karty: 4-5 lat

Wsiadając do autobusu/tramwaju/metra upewnij się, że na Twojej karcie znajdują się wolne środki. Musisz mieć cokolwiek na plusie, żeby móc jechać. Ewentualną minusową kwotę możesz wyrównać przy następnym ładowaniu karty. ZAWSZE przykładaj kartę do czytnika, zarówno przy wejściu, jak i wyjściu!

Spersonalizowana OV-chipkaart


photo credit: http://www.treinreiziger.nl

Opcja dla stałych mieszkańców (z tej karty może korzystać tylko jej właściciel). Za jej pomocą wykupuje się np. bilety miesięczne. Karta ta zawiera nasze dane i zdjęcie. Można ją połączyć ze swoim kontem bankowym (aby automatycznie ładowała określony bilet) lub po prostu regularnie kupować interesujący nas pakiet. W razie zguby/kradzieży możemy taką kartę zablokować. Ceny takich biletów są różne, w zależności od stref, w jakich się mamy zamiar poruszać. Wahają się w granicach 40-80 euro, czasami więcej, zależy co wybierzemy. Ważność: 5 lat.

Przycisk STOP 


Aby wysiąść na konkretnym przystanku autobusowym należy tuż po jego zapowiedzi (przez system) nacisnąć przycisk STOP. W innym wypadku kierowca nie zatrzyma się i pojedzie dalej. Natomiast, jeśli stoimy na przystanku i chcemy zatrzymać jadący autobus, wystarczy machnąć na niego ręką, tak by kierowca zdążył to zauważyć. Bez tego kierowca uzna, że nie jesteśmy zainteresowani tym konkretnym autobusem i pojedzie dalej. 

A może ktoś z Was był już w Amsterdamie? :)


Gdzie kupić (tanio) rower w Amsterdamie?

 Gdzie kupić (tanio) rower w Amsterdamie?


Kiedy przyjechałam po raz pierwszy do Amsterdamu, pierwszym co mnie spotkało był pewien dźwięk. Niezwykle głośny drażniący ucho dźwięk. Dzwonka od roweru. O ile w Polsce nie wywołałoby to na mnie szczególnego wrażenia, o tyle tutaj, gdy odwróciłam się za siebie, ujrzałam co najmniej dziesięciu zdenerwowanych moją obecnością na drodze rowerzystów.
Przez pierwsze wizyty w tym mieście liczba ludzi jeżdżących rowerami zdecydowanie mnie przerastała. Wręcz celowo unikałam tych ulic, w których jest ich zatrzęsienie (co nie było łatwe). Miałam wrażenie, że gdziekolwiek bym się nie zatrzymała, choćby popatrzeć na zapierające dech w piersiach widoki za dosłownie pół sekundy wyrywał mnie z letargu kolejny dzwonek, wykrzyczane „Let op!” albo po prostu zmierzający prosto na mnie rower z człowiekiem w gratisie.

Mimo tego, do wszystkiego można się przyzwyczaić, nie stresuje mnie już tak nieustanna obecność innych rowerzystów, a korzyści, jakie przynosi posiadanie roweru w tym mieście (zwłaszcza finansowe i czasowe) zdecydowanie zasługują na zniesienie tych początkowych niedogodności.

No to co z tym rowerem?


O tym, że na terenie Amsterdamu funkcjonują wypożyczalnie rowerów wspominać nie będę, ponieważ nikt przy zdrowych zmysłach nie wypożyczałby roweru (mieszkając tutaj, dla turystów jest to świetna opcja), za który rozliczałby się co do godziny, ryzykując przy tym jego kradzież (co można potraktować jako chrzest w tym mieście, wystarczy spojrzeć na te wszystkie ważące tonę zabezpieczenia, którymi przymocowane są rowery).

Pierwszym i jednocześnie najlepszym miejscem jest Facebook, a dokładnie grupy dyskusyjne. Grupę, którą mogę polecić z całego serca i o której jeszcze nie raz wspomnę jest ISN Amsterdam Online Market. Możecie tutaj znaleźć dosłownie wszystko, a w tym wszystkim właśnie rower. A oto dowód:

Gdzie kupić (tanio) rower w Amsterdamie?

Handel w tej grupie wygląda dokładnie tak samo, jak na jakiejkolwiek fejsbukowej giełdzie w polskich miastach. Piszecie wiadomość do wystawiającego, umawiacie się na obejrzenie/zakup w określonych (przez niego lub was) miejscach w Amsterdamie, a później odbieracie to, co wasze. Ceny rowerów są tutaj uzależnione od wielu czynników (tego, czy jest markowy, czy był kupiony w sklepie, czy jest rowerem z drugiej ręki, czy to rower damski, czy męski, czy posiada przerzutki lub hamulec itd.). Jeśli mowa o przerzutkach, nie są one AŻ tak koniecznie, ponieważ Holandia to kraj płaski jak naleśnik, więc nie ma tu mowy o wjeżdżaniu na górki i pagórki tak jak podczas wycieczek rowerowych w Polsce.

Drugie miejsce to holenderskie Allegro, czyli Marktplaats. Jedynym mankamentem tej strony jest właśnie fakt, iż jest ona w całości po holendersku. Jednak żyjemy w dobie internetu, mamy w zasięgu translator, tak więc i z takimi zakupami powinniśmy dać sobie radę. Wystarczy wpisać w wyszukiwarkę fiets (rower) lub tweedehands fiets (używany rower) i przeszukać obecne tam oferty. Oferty są tu licytowane, ale możecie czasami zastrzec pierwokup (jeśli wystawiający uzna, że chce wam coś sprzedać od razu). Kolejny podobny serwis to Speurders lub Marktnet. Oprócz tego możecie też udać się na stronę 2dehands.be, która działa bardzo podobnie z tym że jest serwisem belgijskim, więc to opcja dla tych z was, którzy przesiadują blisko granicy.

Gdzie kupić (tanio) rower w Amsterdamie?


Kolejnym wyjściem jest udanie się do komisu rowerowego lub po prostu komisu, czyli Kringloop Winkels, w których oprócz rowerów możecie znaleźć wiele innych rzeczy "z drugiej ręki", które wbrew pozorom są utrzymane w bardzo dobrym stanie. Listę sklepów Kringloop znajdziecie pod tym adresem, przykładowo wyszukałam te obecne w Amsterdamie -> klik. 

Gdzie kupić (tanio) rower w Amsterdamie?
photo credit:http://www.travelandlifestylediaries.com


Oczywiście możecie wybrać opcję zakupu całkowicie nowego roweru, jednak odradzałabym takie wydatki, chociażby za względu na potencjalną kradzież. Nowy rower to koszt kilkuset euro, poza tym przyciąga on znacznie bardziej wzrok na tle zdezelowanych hipsterskich retro holenderek, którymi poruszają się na co dzień mieszkańcy Amsterdamu. No, chyba że nie planujecie go nigdzie zostawiać, wtedy śmiało możecie wydać większą kwotę, jeśli odczuwacie takową potrzebę.

Niezbędne akcesoria rowerowe


Gdzie kupić (tanio) rower w Amsterdamie?

Wszelkie akcesoria dostaniecie w sklepach takich jak: Zeeman, Blokker, Xenos, Action. 

-lampy - obowiązkowo, za brak oświetlenia po zmroku możecie dostać mandat (ok. 50 euro), nie jest to duży wydatek, możecie je kupić za mniej niż 5 euro.
-zamek - Holendrzy bardzo często używają czegoś w rodzaju blokady na koło, jednak nie należy to ani do tanich rzeczy, ani do łatwych w montażu, dlatego, jeśli nie wydałeś kilku stówek na swój środek transportu, możesz spokojnie zainwestować w gruby, ciężki łańcuch, którym przymocujesz rower do stojaka/mostu/czegokolwiek. Zapomnij o popularnych w Polsce kolorowych linkach, to żadna ochrona.
-dzwonek - obowiązkowo (!), nie bój się go używać, ułatwisz tym życie sobie, jak i pieszym.
-koszyk, torba na koło lub bagażnik - o przydatności tych elementów chyba nie muszę wspominać, zwłaszcza, gdy w grę wchodzi poruszanie się po mieście/dojeżdżanie do pracy/szkoły itd.

Co sądzicie o popularności rowerów w Amsterdamie? 


Jak to jest z tym ziołem?


Nie oszukujmy się. Choćby nie wiem jak starano się to zmienić, wciąż wielu jako jedyną atrakcję w Holandii widzi palenie na legalu. Porozmawiajmy zatem o słynnym 420.

Mimo swojej legalności marihuana w Holandii jest wciąż traktowana jako narkotyk, dokładnie rekreacyjny. Tak więc istniejąca na terenie państwa polityka narkotykowa obejmuje także miękkie narkotyki.

4 główne cele holenderskiej polityki antynarkotykowej


-zapobieganie używaniu narkotyków rekreacyjnych oraz leczenie uzależnień z nimi związanych,
-zmniejszenie szkody dla użytkowników narkotyków rekreacyjnych,
-zwalczanie produkcji i handlu narkotykami rekreacyjnymi,
-zadbanie o to, by palacze nie stanowili uciążliwości dla społeczeństwa (zakłócanie porządku publicznego i bezpieczeństwa w sąsiedztwie).*

*tzn. są miejsca w Holandii, w których palić nie wolno -> bary, restauracje, kluby nocne, (niektóre lokale na to zezwalają, poznasz to po szyldach "smoking & drinking inside").
Naturalnie, palenie w hotelach, hostelach, a nawet na balkonach bloków mieszkalnych też znajduje się na tej liście.

Czy zatem palenie na ulicy jest legalne?


Tak, jednak nie jest zachowaniem pożądanym. Spodziewaj się zatem tego, że ktoś może (a nawet całkiem pewne, że tak będzie) zwrócić Ci uwagę. Policjanci nie ukarzą Cię w żaden sposób, ale na 100% upomną. Sytuacja w parkach wygląda podobnie. Po prostu szanuj innych, nie wszyscy chcą spędzać czas na łonie natury tonąc w dymie. 

Kupno, sprzedaż, coffeshopy



Niderlandzkie podejście do marihuany to przeciwieństwo restrykcyjnego zakazu spożywania. Ich sposób na radzenie sobie z palaczami to m.in. zapewnienie bezpiecznego środowiska dla obu stron (palących i niepalących). Według holenderskiego prawa sprzedaż jest nielegalna, ale nie podlegająca karze. Prawo do tego procederu mają tylko coffeshopy, jeśli spełniają określone warunki:

-nie reklamują się,
-nie sprzedają w lokalu twardych narkotyków (są one całkowicie nielegalne),
-nie sprzedają towaru osobom poniżej 18 roku życia (bardzo przestrzegana zasada, wylegitymowanie w coffiku to standard),
-nie sprzedają większej ilości niż 5 gram dziennie na jedną osobę (chroni to przed hurtowymi zakupami w celu eksportu),
-nie zakłócają porządku publicznego (czyt. kontrolują zachowanie swoich klientów).

Jak kupić, jakie są ceny, skąd wziąć sprzęt?



Pójść do coffeshopu, pokazać dowód i poprosić o menu. Tak jak napisałam wyżej coffeshopy obejmuje zakaz reklamy, więc nie zobaczycie (raczej) wywieszonych na szybach lokalu rozpisek "co, gdzie, za ile". Jeśli jesteście totalnie zieloni (hehe) możecie poprosić sprzedawcę o radę. Wyjaśnijcie wtedy dokładnie, czego oczekujecie (czy chcecie się zrelaksować, pobudzić, szybciej zasnąć itp.), żebyście byli w pełni zadowoleni. Możecie także poprosić o powąchanie interesującej was odmiany. 


Ceny są różne, (tak jak to bywa z barami i alkoholem), ale zazwyczaj wahają się w granicach 7-12 euro za gram (renomowane lokale (np. Bulldog) mogą żądać wyższych cen). W większości przypadków, im gram jest droższy tym mocniejszy cannabis. Dla nieświadomych, gram zioła to całkiem mała ilość (haszysz jest jeszcze mniejszy), ale jeśli nie jesteś wprawionym palaczem, gram powinien Ci wystarczyć nawet na kilka razy. 

Bletki, owijki, lufki, młynki, filtry, cokolwiek tylko sobie zażyczysz możesz kupić między innymi w tzw. suwenirach, czyli sklepach z pamiątkami (a tak naprawdę sklepach ze wszystkim). W niektórych coffeshopach możesz dostać darmowe bibułki albo po prostu skorzystać z uprzejmości pozostałych klientów.

Co poza paleniem można robić/dostać w coffeshopie?


Przede wszystkim, jak sama nazwa wskazuje - kawę. Ale także marihuanininowe brownies, ciasteczka (tzw. space cookies), herbaty, soki, batoniki itd. Natomiast, to czego nie kupisz w coffeshopie to alkohol. Jest to uregulowane prawem, które ogranicza spożywanie marihuany i alkoholu jednocześnie.
Poza tym, coffeshopy mają zazwyczaj za zadanie "robić klimat", więc możecie tam słuchać dobrej muzyki, rozsiąść się wygodnie na kanapie czy fotelu albo pobujać na huśtawce, jak w Resinie: 



Ciekawostka na koniec, czyli Wietpas - weed pass 



Każda gmina w Holandii ma swoje własne zasady, jeśli chodzi o palenie. Są miejsca na mapie, w których obowiązuje zakaz wstępu do coffeshopów dla turystów. Prawo to obowiązuje m.in. na terenach Zelandii, Brabancji Północnej i Limburgii. Wietpas to przepustka, taki karnet na palenie dla Holendrów. Co ciekawe, prawo to planowo miało obowiązywać cały kraj, jednak po wprowadzeniu tych regulacji w południowej części Holandii odnotowano przyrost dilerki i spadek turystyki, dlatego też zbuntowana północ (w tym naturalnie Amsterdam), póki co znajduje się poza tym prawem. Jednakże coraz rzadziej wydaje się licencje na otwieranie nowych coffeshopów, a coraz częściej zamyka się te już działające.


A może byłeś już w Holandii i zdążyłeś zapalić swojego pierwszego (legalnego) jointa? ;)



Sposób na ćwiczenie wdzięczności


O samym ćwiczeniu wdzięczności pewnie zdarzyło się już wam gdzieś przeczytać. Ilu ludzi, tyle sposobów na jego wykonywanie. Przedstawię wam zatem pokrótce sposób, który przypadł mi najbardziej do gustu i wymienię kilka istotnych zalet, które powinny was zachęcić do chociażby spróbowania (jednak do niczego nie zmuszam). W dzisiejszych czasach żyjemy na tak wysokich obrotach, że dziwię się, że patrząc w lustro, nie widzę jeszcze przypakowanego od biegania w kółku chomika.

Jeśli po przeczytaniu tytułu tego tekstu stwierdziłeś/łaś, że usiłuję wcisnąć Ci jakieś filozoficzno-religijne badziewie, przejdź może od razu do zalet tego ćwiczenia. Podkreślę, choć nie muszę wcale tego robić, że jestem osobą niewierzącą, a jedyna filozofia, jaką można powiedzieć, że wyznaję to moja własna, która jest takim miszmaszem wszystkiego, co mnie zainspiruje. Dlatego, jeśli czujesz, że za chwilę każę Ci klękać przed wizerunkiem jakiegoś bożka, to właśnie rozwiewam Twoje wątpliwości.

Ćwiczenie wdzięczności jest czymś, co napotkałam, gdzieś tam kiedyś tam, próbując nauczyć się medytacji. Ostatnimi czasy przeżywam bardzo stresujący okres, który ciągnie się za mną już dobrych kilka miesięcy. Chcąc powstrzymać się od całkowitego wariactwa, zaczęłam szukać idealnego rozwiązania na uzyskanie wewnętrznego spokoju. O medytacji napiszę osobny tekst, bo to też bardzo interesująca (i źle postrzegana na ogół) kwestia, która wniosła do mojego życia dużo dobrego.

Takim oto sposobem, przeszukując książki, aplikacje, blogi, teksty i inne źródła informacji zebrałam swoich ulubieńców, dzięki którym doceniam jeszcze więcej niż dotychczas.



Jak ćwiczyć?


Od siebie polecam założyć zeszyt, w którym będziemy zapisywać to, za co danego dnia jesteśmy wdzięczni. Jest to całkiem fajna alternatywa dla standardowego dziennika, a z biegiem czasu staje się niezwykle pożyteczna. Gdy masz gorszy dzień, brakuje Ci motywacji lub po prostu czujesz się źle, wracanie do tego, co zapisałeś/łaś w tym zeszycie może pomóc odzyskać Ci równowagę. Żyjąc w pośpiechu, stresie, natłoku obowiązków zdarza nam się czasami zapominać o takich „banałach” jak to, że być może wiedziemy życie, za jakie zabiłyby się miliony.
Kiedy masz już zeszyt (ja jestem straszną perfekcjonistką, dlatego wybrałam taki, którego okładka napawa mnie pozytywnymi emocjami i zachęca do zapisywania w nim myśli) zapisz sobie przydatne rubryki, które każdego dnia staraj się skrupulatnie wypełniać.





Za co i dlaczego jesteś dzisiaj wdzięczny?


Przykładowo, moją najczęstszą odpowiedzią jest wdzięczność za dach nad głową, bo nie wszyscy mają taką możliwość. A także dzień bez kłopotów ze zdrowiem, bo każde 24 godziny bez grama bólu jest dla mnie niezwykłe, a jednak często lekceważone. 


Co mogłoby być gorzej?


Zastanowienie się nad tym, jak bardzo Twoje życie mogłoby być gorsze, obudzi w Tobie przede wszystkim sporą dawkę pokory. Zmniejszy także nieco Twoje oczekiwania wobec samego siebie, które zazwyczaj są głównym źródłem stresu. Przykład: Muszę napisać pracę dyplomową do której nie mam za grosz motywacji (so true), ALE równie dobrze mogłabym nie mieć możliwości studiowania. 

W tej części warto też docenić drobne zmiany, które wprowadziliśmy do życia, a zapominamy o nich na co dzień. Osobiście, największą porażką byłoby dla mnie zawinąć manatki i wrócić do rodzinnego miasta (nie uderzając w tych, których to uczucie nie spotyka), dlatego też staram się doceniać fakt, że mam możliwość życia gdzie indziej. 

Jestem wdzięczny za (...)


W tej części wybierz jedną osobę, za której istnienie w Twoim życiu jesteś wdzięczny/a. Może to być ktoś bliski, ale może też to być zupełnie nieznajoma osoba, która swoim uśmiechem poprawiła Ci humor. Jeśli to ktoś kogo znasz, wypisz kilka jego/jej cech, które Ci imponują. W tym ćwiczeniu ważne jest docenienie tego, że wbrew pozorom nigdy nie jesteśmy sami i warto doceniać każdego, kto chce być w naszym życiu.

3 pozytywne rzeczy


Dzięki temu ćwiczeniu nauczysz się skupiać uwagę na pozytywnych aspektach swojego życia. Z czasem zauważysz, że jesteś znacznie bardziej świadomy/a tego co dobre, a coraz mniej będziesz dołować się niedociągnięciami. Może to być pokonanie przeziębienia, może to być zjedzenie smacznego obiadu. Cokolwiek, co sprawiło, że się danego dnia uśmiechnąłeś/ęłaś. Pozytywne myślenie ma bardzo dużo psychologicznych korzyści. (Korzyści z bycia optymistą)

Sposobów na okazywanie wdzięczności jest znacznie więcej. Z powodu małego deficytu wolnego czasu te, które opracowałam są wygodne dla kogoś, kto nie ma po prostu kiedy siedzieć i tłuc wypracowania. Nie masz nic do stracenia, a możesz zyskać naprawdę wiele. Olej chwilowy sceptycyzm i załóż własny zeszyt wdzięczności. A może już taki posiadasz? ;) 

Jak radzić sobie z chorobą?


Może się wydawać, że nie jestem najlepszym przykładem radzenia sobie z problemami, ale istnieją pewne aspekty mojego życia, które widzę inaczej od kiedy zachorowałam. Są też rzeczy, które chciałabym widzieć, tak jak je widzieć powinnam i mam nadzieję, że dzięki temu tekstowi coś się odmieni.

Na przełomie stycznia i lutego dowiedziałam się o dosyć nieprzyjemnej sprawie. Właściwie wiedziałam o niej od dawna, bo powodowała niemiłosierny ból, ale mniej więcej w tym czasie wszystko, włącznie z tym bólem dostało swoje imię. Okazało się, że pewna część mojego ciała przestała funkcjonować tak jak powinna, a co za tym idzie nad głową powieszono mi szyld z napisem „operacja". Muszę przyznać, że jako ktoś, kto jest urodzoną niezdarą słowo „operacja” nie robi na mnie zbyt wielkiego wrażenia. Ba, jedną nawet przeżyłam jakoś, więc w czym miałby być problem. Cóż, jak to z operacjami bywa, ta wiązałaby się z szeregiem powikłań, na których samą myśl budzi się we mnie to samo odczucie, co gdy czytam skutki uboczne na ulotce pozornie bezpiecznego, dajmy na to paracetamolu. Gdy pojawiła się chociaż jedna, mała opcja, że uda się z tej sytuacji wyjść z tarczą, postanowiłam zrobić wszystko, co w mojej mocy. Stosowałam się do zaleceń lekarza, a muszę przyznać, że zmiana mojego trybu życia doskwierała mi najmocniej. Miałam w pewnym momencie wrażenie, że rośnie mi zakaz za zakazem. Zakaz gorących kąpieli. Zakaz przebywania za długo w wodzie. Zakaz noszenia konkretnych ubrań. Zakaz siedzenia w konkretny sposób. Zakaz jedzenia konkretnych rzeczy (notabene, tych top 10 na liście moich smakołyków). W prawie każdym aspekcie mojego życia pojawiło się ALE, które dawało mi do zrozumienia, że możliwe, że już nigdy nie zjem obiadu z takim samym spokojem jak dawniej. Ponieważ nic w moim życiu jeszcze nie przyszło mi łatwo, niedługo po rozpoczęciu leczenia mój organizm zaczął odrzucać lekarstwa. Pojawiły się ów skutki uboczne, a były one na tyle uciążliwe, że odbierały mi możliwość normalnego funkcjonowania. Serio, siedzenie na kilku godzinach wykładów z myślą, że masz ochotę zwymiotować, zemdleć i rozpłakać się jednocześnie potrafi być męczące. Ból pojawiał się na każdym kroku. Dosłownie i w przenośni. Nie mogłam sobie już nawet przypomnieć, jak to było, gdy mnie nic nie bolało. Miałam problemy ze spaniem, miałam problemy z jedzeniem, zaczęły się moje problemy z głową. Znacie to powiedzenie, skoro boli to znaczy, że żyjesz? Cóż, ja chciałam, tylko żeby przestało.
Na całe szczęście po przewertowaniu kilku książek, setek stron internetowych i wszystkiego, co wpadło mi w rękę udało mi się skompletować zarówno dietę, jak i serię przyzwyczajeń, które po wdrożeniu w życie dawały całkiem dobre efekty. Tu chciałabym jeszcze raz wyśmiać sytuację, gdy pokusiłam się na zbiorową degustację zblendowanych warzyw i owoców z połową opakowania kurkumy. ;)
Wszystko powoli się układało, chociaż kosztowało mnie to wiele wyrzeczeń. Gdy nadszedł dzień sądnej wizyty u lekarza, byłam święcie przekonana, że lada moment stracę przytomność w poczekalni. Jedyne co mnie chyba powstrzymywało to myśl: "Asia, jak zemdlejesz, to się nie dowiesz czy wszystko dobrze". Więc nie zemdlałam, dałam się zbadać i wyszłam ze łzami. Szczęścia. Obdzwoniłam najważniejsze mi osoby i poinformowałam je, że wszystko wróciło do normy. Jestem znowu sobą. Wróciłam. Olałam wtedy w myślach słowa lekarza, że to nie zniknęło na amen. To będzie wracać. Może wrócić naprawdę szybko. Że muszę dalej żyć, tak jak żyłam. Że muszę się tych wszystkich przyjemności wyrzec raz na zawsze. Bo tak będzie łatwiej, bo tylko tak poradzę sobie z tym w głowie. I tak jak zostało mi zapowiedziane, choroba nie odeszła na zawsze. Do tej pory zmagam się z mniejszym lub większym bólem. Dietę trzymam na tyle ile mogę. Jedzenie rzeczy, które nie sprawiają mi żadnej przyjemności, potrafi być na dłuższą metę mocno uciążliwe. Wiem, że są pewne rzeczy, których już nigdy nie będę mogła robić. Są też rzeczy, których BYĆ MOŻE nie będę mogła nigdy mieć. To potrafi rozwalić nawet najcięższą psychikę.

Jedyne co mi pomaga radzić sobie jakoś z tym wszystkim to wsparcie. Świadomość, że prawie zawsze jest ktoś obok mnie, kto dotrzyma mi towarzystwa w tych gorszych dniach. Przechodzenie przez ciężkie okresy w życiu samotnie nie doprowadzi do niczego dobrego. Wiem, co mówię.
Leczenie zaczyna się w głowie. Jeśli nie poukładasz sobie pewnych rzeczy, żadne tabletki, żadne diety, żadne wyrzeczenia nie pomogą. Musisz wierzyć, że będzie dobrze. Nawet jeśli teraz nie jest, nawet jeśli wydaje Ci się, że ból nigdy nie odejdzie, musisz wierzyć, że kiedyś obudzisz się i wszystko będzie w porządku. A nawet jeśli coś nadal będzie boleć to nauczysz się z tym bólem żyć. Zaczniesz go ignorować, skupiać się na tych lepszych rzeczach, które dzieją się dookoła. Pamiętaj, że nie jesteś sam ze swoją dolegliwością. Zawsze jest ktoś, kto przechodził przez podobne rzeczy. Zawsze jest też ktoś, kto cierpi bardziej, a i tak znajduje siłę i odwagę na walkę. Nigdy nie jesteś sam.

O swojej chorobie nie chciałam mówić za dużo. Wiedziało o tym parę osób. Podobno, nawet nie było tego jakoś specjalnie po mnie widać. Zabawne, jaką moc ma psychika, bo tak naprawdę, jeśli komuś umknęło, że coś jest ze mną nie tak, to tylko i wyłącznie dzięki temu, co miałam w głowie, kiedy wychodziłam do ludzi. Kiedy coś Cię boli, czujesz to tylko Ty. Tylko Ty jesteś w stanie określić, jak źle się czujesz i jak bardzo coś zakłóca Ci codzienny porządek. Mówienie o tym jest okej, jeśli istnieje możliwość zagrożenia Twojemu życiu i lepiej, żeby ktoś wiedział, co robić, gdy coś pójdzie nie tak. Poza tym? Mało kogo to tak naprawdę obchodzi. To dosyć brutalne, ale jak najbardziej prawdziwe. Pomyśl o tym w ten sposób. Kiedy masz kaca, rozsadza Ci głowę, Twój żołądek zalicza kolejną turbulencję a na samą myśl o normalnym funkcjonowaniu masz ochotę zaszyć się pod kołdrą, jak się czujesz? Czujesz się źle. I większość Twoich myśli skupia się na tym, że jest Ci źle. A teraz pomyśl jak się czujesz, gdy ktoś w Twoim otoczeniu przeżywa to samo? Kiedy ktoś mówi Ci 'ale mam kaca' to pierwszą Twoją myślą jest rzucanie się tej osobie na ratunek? Nie. Bo masz swoje problemy. Swoje rzeczy na głowie. Może Ciebie też coś boli, ale o tym nie mówisz. Możesz jedynie tej osobie współczuć. Albo użyczyć wody z aspiryną. Nic więcej. To samo tyczy się każdej innej formy bólu. Kiedy mnie rozsadzało od środka, inni ludzie dookoła mnie żyli swoim życiem. Być może któreś z nich również odczuwało jakiś ból, a być może przeżywali najlepsze chwile swojego życia. To nieistotne, bo to, co ja czułam było ważne tylko dla mnie.

Kiedy zaczęłam mówić ludziom o swojej dolegliwości, spotykałam się z czymś, co dobija chyba każdego chorego człowieka. Niekończącą się litością. Nie mówię tu o współczuciu. Litością. „Ojej, jaka Ty biedna". „Ojej, dobrze, że tak nie mam". „Ojej, może odpuść sobie ten dodatkowy projekt, co?” To absolutnie w niczym nie pomaga. Wręcz sprawia, że rzeczy stają się jeszcze gorsze. Wszystko, co zrobiłam dodatkowo podczas najgorszych dni swojej choroby, sprawiało, że radziłam sobie z nią lepiej niż gdybym leżała i „odpoczywała" gapiąc się w sufit. Każda notatka sporządzona na wykładzie, każda prezentacja szykowana na projekt społeczny, każde wyjście z domu ze znajomymi sprawiało, że na ten krótki moment zapominałam o tym, że coś mi dolega. Robiłam swoje, miałam swój cel i do niego dążyłam. A ból? Ból nie bierze się znikąd. Bierze się z Twojej głowy. Więc jeśli zajmiesz sobie czymś myśli, zajmiesz jednocześnie czymś ból.

Ostatnia i najważniejsza rzecz. Nie bądź zbyt ostry dla siebie. Nie oceniaj. Nie krytykuj. Nie wmawiaj sobie, że to, co Ci się przydarzyło to na pewno Twoja wina. Nie doszukuj się w tym wszystkim drugiego dna. Jesteś chory. Zdarza się. Ważne, żebyś chciał i próbował z tym żyć. Ja oceniałam się nieustannie. Widziałam w sobie same najgorsze rzeczy. Plułam sobie w twarz jadem, którym nie obdarowałabym nawet największego wroga. Nienawidziłam siebie. Nienawidziłam swojego ciała. Czułam, że jestem złym człowiekiem, dlatego dzieje się tak, a nie inaczej. Do momentu aż ktoś mnie zrozumiał. Ktoś po raz pierwszy, od kiedy zaczęłam mówić na głos o tym, co mi jest nie pogłaskał mnie po głowie i nie powiedział, że wszystko się ułoży. Ktoś, kto pokazał mi, że naprawdę się polepszy, wystarczy, że będę tego mocno chciała. Martwił się razem ze mną, ale mnie tym nie dobijał. Trzymał za rękę, gdy ból nie ustawał. Gonił do lekarza, gdy była tylko taka potrzeba. A co najważniejsze pozwalał mi normalnie funkcjonować. Żyć tak jakbym była zdrowa. Odciągać moje myśli od tego, jak bardzo jest źle. I właśnie takiego kogoś życzę Ci na Twojej drodze. Kogoś, kto być może nawet nie do końca świadomie wyciągnie Cię z tego dołka, w który sam się wpakowałeś.

Czy warto studiować dziennikarstwo?


To pytanie słyszę niemal na każdym kroku. Jaka jest moja odpowiedź? Owszem, warto. Pod warunkiem, że naprawdę się tym interesujesz. Jeśli więc zastanawiasz się nad wyborem tych studiów bądź wybrałeś je, ale doznałeś tzw. wypalenia to zapraszam do dalszej lektury tego posta. Być może uda mi się zmienić Twoje myślenie.

Gdy wpiszemy w wyszukiwarkę frazę „czy warto studiować dziennikarstwo” natrafimy na niekończącą się listę argumentów przeciwnych tym studiom. Dlaczego? Z prostej przyczyny — studiowanie dziennikarstwa wydaje się ludziom trywialne. Uważają, że skoro dziennikarzem w dzisiejszych czasach może zostać tak naprawdę każdy, kto ma dostęp do Internetu, nie ma potrzeby, aby się w tym kierunku szkolić. Jest przecież tyle poważniejszych i ciekawszych kierunków. Nic bardziej mylnego.

Gdy zaczynałam swoją przygodę ze studiami, wcale nie był to kierunek z wydziału humanistycznego. Wręcz przeciwnie, swój dziewiczy rok spędziłam na studiach przyrodniczo-technicznych. Wtedy byłam święcie przekonana, że wybrałam przyszłościowy kierunek, dzięki któremu setki drzwi będą stały dla mnie otworem. Nie wzięłam jednak pod uwagę ciągłego stresu, szeregu nieprzespanych nocy, wyścigu szczurów i spadku wiary w swoje możliwości. Gdy każdy kolejny dzień na uczelni kojarzył mi się z męką i intelektualną chłostą postanowiłam, że położę tej farsie kres i mówiąc kolokwialnie: rzuciłam to w pizdu.

Wybierając swój obecny kierunek, czyli dziennikarstwo i komunikację społeczną kierowałam się... przeczuciem. Pomyślałam, że nic mi nie szkodzi spróbować, w końcu od zawsze z zapałem śledziłam wiadomości, jadaczka mi się nie zamyka, a i pióra zbyt ciężkiego nigdy nie miałam. Tak też wylądowałam na studiach, które po jakimś czasie stały się moją pasją. Żyć nie umierać.

Po tej przydługiej prywacie przejdę do konkretów. Nie sugerujcie się tym, co wmawiają wam ludzie, którzy nigdy nie spróbowali studiów humanistycznych. Nie słuchajcie złośliwych głosów, że za pięć lat będziecie podawać frytki w maku czy też zasilicie grono bezrobotnych. Jeżeli macie ambicje i chęć rozwijania swoich umiejętności, a co za tym idzie nieustannego pozyskiwania wiedzy — nie wahajcie się ani chwili. To może być właśnie to miejsce, do którego tak naprawdę należycie, musicie to tylko w sobie odkryć.



5 złotych zasad studenta dziennikarstwa


1. Nie pozwól lenistwu przejąć nad Tobą kontroli.


O czym mowa? Otóż na studiach dziennikarskich nie ma zbyt wielu zajęć, co za tym idzie w plan wpisane jest mnóstwo czasu wolnego, który możecie w różnoraki sposób spożytkować. To od Was zależy czy przeznaczycie go na bimbanie i wieczne imprezy, czy też spędzicie go w bardziej produktywny sposób. Imprezy są fajne, można sobie na nie od czasu do czasu pozwolić, ale nie zapominajcie, że sam tytuł magistra nie sprawi, że pracodawcy będą dobijać się do Was drzwiami i oknami. Najważniejsze jest doświadczenie, czyli to, co możecie sobie z czystym sumieniem dopisać do swojego życiorysu. Wasz przyszły pracodawca zwróci największą uwagę na to, czy braliście czynny udział w życiu uczelni, odbywaliście różnego rodzaju praktyki, staże, wolontariaty, korzystaliście z proponowanych przez uczelnię czy miasto, w którym studiujecie szkoleń, zdobywaliście PRAKTYCZNE doświadczenie. Papier to nie wszystko, liczy się to, co macie w głowie. Nie zostaniecie dziennikarzami, jeżeli nie będziecie czytać książek, śledzić informacji w mediach czy też pozyskiwać różnego rodzaju umiejętności NA WŁASNĄ RĘKĘ.

2. Bądź aktywnym uczestnikiem zajęć.


Sprawa ta dotyczy każdego kierunku, ponieważ jak wiadomo, aktywność na zajęciach jest mile widziana w oczach wykładowcy. Nie zapominajcie, że często zajęcia na studiach są prowadzone przez ludzi wykonujących czynnie ten zawód, bądź posiadających odpowiednie kontakty w różnego rodzaju mediach czy agencjach. Ludzie, którzy wykazują zainteresowanie tematem oraz angażują się w różne projekty uczelniane są często nagradzani za swoją pracę, chociażby wyjazdami do miejsc, w których mają szansę napotkania swojego przyszłego pracodawcy.

3. Nie zamykajcie się tylko na jeden zawód.


Studia dziennikarskie są studiami humanistycznymi. Oprócz przedmiotów stricte związanych z dziennikarstwem w plan wpisane są również m.in. przedmioty językowe, komunikacyjne czy historyczne. Nie myślcie, że po tym kierunku jedyna wasza droga to droga do telewizji, rozgłośni radiowej czy też gazety. Zawody, jakie możecie wykonywać po ukończeniu tych studiów to m.in. rzecznik prasowy, prezenter, osoba zajmująca się wizerunkiem, reklamą, mediami społecznościowymi, analizą mediów czy też posada wykładowcy. Opcji jest mnóstwo, liczą się Wasze chęci. 

4. Czytajcie i jeszcze raz czytajcie.


Wiadomości, prasę (nawet tą, po którą normalnie byście nie sięgnęli) książki (w szczególności polecam lekturę biografii znanych osób, taka wiedza to skarb), artykuły, blogi, portale, wszystko, co możecie. Studia dziennikarskie otwierają Wasze oczy na świat, uczą Was dostrzegania tego, co wcześniej uznawaliście za niewarte uwagi. Korzystając codziennie z aplikacji w telefonie, zastanówcie się przez chwilę, dlaczego działają tak, a nie inaczej, poczytajcie o ich historii, założycielach, celach, które sobie obrali. Poszukajcie drugiego dna, analizujcie. Świat jest na tyle interesujący, że na pewno coś przykuje Waszą uwagę, a wtedy... macie gotowy materiał. ;)

5. Próbujcie.


Pisać, występować, nagrywać. Zwalczcie to krzyczące w środku złośliwe stworzenie, które odciąga Was od osiągnięcia wymarzonego sukcesu. Za kilka miesięcy będziecie żałować, że nie zaczęliście tego, co mieliście w planach. Przecież moglibyście już obserwować efekty swojej pracy, a tak... stoicie w miejscu. Zakładając bloga, spotykałam się z mniej lub bardziej przychylnymi komentarzami, teraz wiem, że nie powinno mnie to specjalnie interesować, ponieważ mój blog, jest moim małym miejscem w ogromnym świecie Internetu i to moja sprawa, co chcę w tym miejscu publikować. Próbujcie wszystkiego, różnej tematyki, różnych stylów, aż odnajdziecie to, co sprawia Wam największą przyjemność.

Podsumowując, studia dziennikarskie to dobry kierunek dla kogoś, kto jest ciekaw świata i chcę pozyskiwać nieustannie wiedzę. Kogoś, kto lubi dowiadywać się o nowinkach i zaskakiwać swoją elokwencją i oczytaniem grono przyjaciół. Jest to miejsce dla osób, które chcą coś w życiu osiągnąć i nie boją się wyjść temu naprzeciw. Nie patrzcie na rankingi, na stawki, na statystyki zatrudnień. Jeżeli macie w sobie ambicje i wystarczająco dużo samozaparcia osiągniecie, co tylko chcecie. Musicie tylko zacząć chcieć.