Może się wydawać, że nie jestem najlepszym przykładem radzenia sobie z problemami, ale istnieją pewne aspekty mojego życia, które widzę inaczej od kiedy zachorowałam. Są też rzeczy, które chciałabym widzieć, tak jak je widzieć powinnam i mam nadzieję, że dzięki temu tekstowi coś się odmieni.
Na przełomie stycznia i lutego dowiedziałam się o dosyć nieprzyjemnej sprawie. Właściwie wiedziałam o niej od dawna, bo powodowała niemiłosierny ból, ale mniej więcej w tym czasie wszystko, włącznie z tym bólem dostało swoje imię. Okazało się, że pewna część mojego ciała przestała funkcjonować tak jak powinna, a co za tym idzie nad głową powieszono mi szyld z napisem „operacja". Muszę przyznać, że jako ktoś, kto jest urodzoną niezdarą słowo „operacja” nie robi na mnie zbyt wielkiego wrażenia. Ba, jedną nawet przeżyłam jakoś, więc w czym miałby być problem. Cóż, jak to z operacjami bywa, ta wiązałaby się z szeregiem powikłań, na których samą myśl budzi się we mnie to samo odczucie, co gdy czytam skutki uboczne na ulotce pozornie bezpiecznego, dajmy na to paracetamolu. Gdy pojawiła się chociaż jedna, mała opcja, że uda się z tej sytuacji wyjść z tarczą, postanowiłam zrobić wszystko, co w mojej mocy. Stosowałam się do zaleceń lekarza, a muszę przyznać, że zmiana mojego trybu życia doskwierała mi najmocniej. Miałam w pewnym momencie wrażenie, że rośnie mi zakaz za zakazem. Zakaz gorących kąpieli. Zakaz przebywania za długo w wodzie. Zakaz noszenia konkretnych ubrań. Zakaz siedzenia w konkretny sposób. Zakaz jedzenia konkretnych rzeczy (notabene, tych top 10 na liście moich smakołyków). W prawie każdym aspekcie mojego życia pojawiło się ALE, które dawało mi do zrozumienia, że możliwe, że już nigdy nie zjem obiadu z takim samym spokojem jak dawniej. Ponieważ nic w moim życiu jeszcze nie przyszło mi łatwo, niedługo po rozpoczęciu leczenia mój organizm zaczął odrzucać lekarstwa. Pojawiły się ów skutki uboczne, a były one na tyle uciążliwe, że odbierały mi możliwość normalnego funkcjonowania. Serio, siedzenie na kilku godzinach wykładów z myślą, że masz ochotę zwymiotować, zemdleć i rozpłakać się jednocześnie potrafi być męczące. Ból pojawiał się na każdym kroku. Dosłownie i w przenośni. Nie mogłam sobie już nawet przypomnieć, jak to było, gdy mnie nic nie bolało. Miałam problemy ze spaniem, miałam problemy z jedzeniem, zaczęły się moje problemy z głową. Znacie to powiedzenie, skoro boli to znaczy, że żyjesz? Cóż, ja chciałam, tylko żeby przestało.
Na całe szczęście po przewertowaniu kilku książek, setek stron internetowych i wszystkiego, co wpadło mi w rękę udało mi się skompletować zarówno dietę, jak i serię przyzwyczajeń, które po wdrożeniu w życie dawały całkiem dobre efekty. Tu chciałabym jeszcze raz wyśmiać sytuację, gdy pokusiłam się na zbiorową degustację zblendowanych warzyw i owoców z połową opakowania kurkumy. ;)
Wszystko powoli się układało, chociaż kosztowało mnie to wiele wyrzeczeń. Gdy nadszedł dzień sądnej wizyty u lekarza, byłam święcie przekonana, że lada moment stracę przytomność w poczekalni. Jedyne co mnie chyba powstrzymywało to myśl: "Asia, jak zemdlejesz, to się nie dowiesz czy wszystko dobrze". Więc nie zemdlałam, dałam się zbadać i wyszłam ze łzami. Szczęścia. Obdzwoniłam najważniejsze mi osoby i poinformowałam je, że wszystko wróciło do normy. Jestem znowu sobą. Wróciłam. Olałam wtedy w myślach słowa lekarza, że to nie zniknęło na amen. To będzie wracać. Może wrócić naprawdę szybko. Że muszę dalej żyć, tak jak żyłam. Że muszę się tych wszystkich przyjemności wyrzec raz na zawsze. Bo tak będzie łatwiej, bo tylko tak poradzę sobie z tym w głowie. I tak jak zostało mi zapowiedziane, choroba nie odeszła na zawsze. Do tej pory zmagam się z mniejszym lub większym bólem. Dietę trzymam na tyle ile mogę. Jedzenie rzeczy, które nie sprawiają mi żadnej przyjemności, potrafi być na dłuższą metę mocno uciążliwe. Wiem, że są pewne rzeczy, których już nigdy nie będę mogła robić. Są też rzeczy, których BYĆ MOŻE nie będę mogła nigdy mieć. To potrafi rozwalić nawet najcięższą psychikę.
Jedyne co mi pomaga radzić sobie jakoś z tym wszystkim to wsparcie. Świadomość, że prawie zawsze jest ktoś obok mnie, kto dotrzyma mi towarzystwa w tych gorszych dniach. Przechodzenie przez ciężkie okresy w życiu samotnie nie doprowadzi do niczego dobrego. Wiem, co mówię.
Leczenie zaczyna się w głowie. Jeśli nie poukładasz sobie pewnych rzeczy, żadne tabletki, żadne diety, żadne wyrzeczenia nie pomogą. Musisz wierzyć, że będzie dobrze. Nawet jeśli teraz nie jest, nawet jeśli wydaje Ci się, że ból nigdy nie odejdzie, musisz wierzyć, że kiedyś obudzisz się i wszystko będzie w porządku. A nawet jeśli coś nadal będzie boleć to nauczysz się z tym bólem żyć. Zaczniesz go ignorować, skupiać się na tych lepszych rzeczach, które dzieją się dookoła. Pamiętaj, że nie jesteś sam ze swoją dolegliwością. Zawsze jest ktoś, kto przechodził przez podobne rzeczy. Zawsze jest też ktoś, kto cierpi bardziej, a i tak znajduje siłę i odwagę na walkę. Nigdy nie jesteś sam.
O swojej chorobie nie chciałam mówić za dużo. Wiedziało o tym parę osób. Podobno, nawet nie było tego jakoś specjalnie po mnie widać. Zabawne, jaką moc ma psychika, bo tak naprawdę, jeśli komuś umknęło, że coś jest ze mną nie tak, to tylko i wyłącznie dzięki temu, co miałam w głowie, kiedy wychodziłam do ludzi. Kiedy coś Cię boli, czujesz to tylko Ty. Tylko Ty jesteś w stanie określić, jak źle się czujesz i jak bardzo coś zakłóca Ci codzienny porządek. Mówienie o tym jest okej, jeśli istnieje możliwość zagrożenia Twojemu życiu i lepiej, żeby ktoś wiedział, co robić, gdy coś pójdzie nie tak. Poza tym? Mało kogo to tak naprawdę obchodzi. To dosyć brutalne, ale jak najbardziej prawdziwe. Pomyśl o tym w ten sposób. Kiedy masz kaca, rozsadza Ci głowę, Twój żołądek zalicza kolejną turbulencję a na samą myśl o normalnym funkcjonowaniu masz ochotę zaszyć się pod kołdrą, jak się czujesz? Czujesz się źle. I większość Twoich myśli skupia się na tym, że jest Ci źle. A teraz pomyśl jak się czujesz, gdy ktoś w Twoim otoczeniu przeżywa to samo? Kiedy ktoś mówi Ci 'ale mam kaca' to pierwszą Twoją myślą jest rzucanie się tej osobie na ratunek? Nie. Bo masz swoje problemy. Swoje rzeczy na głowie. Może Ciebie też coś boli, ale o tym nie mówisz. Możesz jedynie tej osobie współczuć. Albo użyczyć wody z aspiryną. Nic więcej. To samo tyczy się każdej innej formy bólu. Kiedy mnie rozsadzało od środka, inni ludzie dookoła mnie żyli swoim życiem. Być może któreś z nich również odczuwało jakiś ból, a być może przeżywali najlepsze chwile swojego życia. To nieistotne, bo to, co ja czułam było ważne tylko dla mnie.
Kiedy zaczęłam mówić ludziom o swojej dolegliwości, spotykałam się z czymś, co dobija chyba każdego chorego człowieka. Niekończącą się litością. Nie mówię tu o współczuciu. Litością. „Ojej, jaka Ty biedna". „Ojej, dobrze, że tak nie mam". „Ojej, może odpuść sobie ten dodatkowy projekt, co?” To absolutnie w niczym nie pomaga. Wręcz sprawia, że rzeczy stają się jeszcze gorsze. Wszystko, co zrobiłam dodatkowo podczas najgorszych dni swojej choroby, sprawiało, że radziłam sobie z nią lepiej niż gdybym leżała i „odpoczywała" gapiąc się w sufit. Każda notatka sporządzona na wykładzie, każda prezentacja szykowana na projekt społeczny, każde wyjście z domu ze znajomymi sprawiało, że na ten krótki moment zapominałam o tym, że coś mi dolega. Robiłam swoje, miałam swój cel i do niego dążyłam. A ból? Ból nie bierze się znikąd. Bierze się z Twojej głowy. Więc jeśli zajmiesz sobie czymś myśli, zajmiesz jednocześnie czymś ból.
Ostatnia i najważniejsza rzecz. Nie bądź zbyt ostry dla siebie. Nie oceniaj. Nie krytykuj. Nie wmawiaj sobie, że to, co Ci się przydarzyło to na pewno Twoja wina. Nie doszukuj się w tym wszystkim drugiego dna. Jesteś chory. Zdarza się. Ważne, żebyś chciał i próbował z tym żyć. Ja oceniałam się nieustannie. Widziałam w sobie same najgorsze rzeczy. Plułam sobie w twarz jadem, którym nie obdarowałabym nawet największego wroga. Nienawidziłam siebie. Nienawidziłam swojego ciała. Czułam, że jestem złym człowiekiem, dlatego dzieje się tak, a nie inaczej. Do momentu aż ktoś mnie zrozumiał. Ktoś po raz pierwszy, od kiedy zaczęłam mówić na głos o tym, co mi jest nie pogłaskał mnie po głowie i nie powiedział, że wszystko się ułoży. Ktoś, kto pokazał mi, że naprawdę się polepszy, wystarczy, że będę tego mocno chciała. Martwił się razem ze mną, ale mnie tym nie dobijał. Trzymał za rękę, gdy ból nie ustawał. Gonił do lekarza, gdy była tylko taka potrzeba. A co najważniejsze pozwalał mi normalnie funkcjonować. Żyć tak jakbym była zdrowa. Odciągać moje myśli od tego, jak bardzo jest źle. I właśnie takiego kogoś życzę Ci na Twojej drodze. Kogoś, kto być może nawet nie do końca świadomie wyciągnie Cię z tego dołka, w który sam się wpakowałeś.